Zwyczajny opór Jakuba Brońca
Artykuł Michała Olszewskiego z Gazety Wyborczej z 12 grudnia 2006.
To był początek 1982 roku. Jan Krzysztof Kelus, jeden z najważniejszych głosów polskiego podziemia, autor "Piosenki pasożyta społecznego", "Ballady o szosie E-7", "Bajki o pszczołach", znalazł na warszawskiej ulicy ulotkę. Na niej anonimowy tekst "Ostatnia szychta na KWK Piast" o prowadzonym pod ziemią strajku okupacyjnym. Ponad 1000 górników spędziło dwa tygodnie na poziomie 650 metrów. Część z nich po zakończeniu strajku trafiła do więzienia.
Kelus: No, od razu wpadło mi to w oko. Mocny tekst, napisane w sam raz, żeby zaśpiewać. Nagrałem na kasetę i podrzuciłem Zbyszkowi Romaszewskiemu. A on to puścił w Radiu Solidarność. Zrobił się straszny szum. Mnie od razu internowali na Białołęce, ale muzyka poszła w świat.
300 kilometrów na południe od Warszawy Jan Michał Zazula, autor słów, jeździł spokojnie do pracy. Pod krakowskim dworcem PKP wsiadał do autobusu 208, żeby przez zmrożone miasto dojechać na dalekie przedmieście, do Instytutu Fizyki Jądrowej.
Młody doktorant nie miał pojęcia, że tekst, który nakreślił grudniowego wieczoru, krąży po Polsce i właśnie staje się jednym z najważniejszych świadectw stanu wojennego.
Tylko bez patosu
Jan Michał Zazula nie żyje od dziewięciu lat. W 1997 roku, już utytułowany specjalista od fizyki promieniowania w słynnym genewskim instytucie badawczym CERN, wybrał się z polskimi studentami na wycieczkę w masyw Mont Blanc. Zmiotła go lawina.
Miał 44 lata, za sobą kawał bogatego życia, pełnego przygód i fantazji, prowadzonego pod dewizą Nunquam satis (Nigdy dosyć). Przed sobą dalszą karierę. Wspinał się w Tatrach i Hindukuszu, zjeździł Europę, Afrykę, Haiti, na nartach przeszedł Spitsbergen. Kochał swoją pracę, wolność, podróże. Latem żagle, zimą góry. Ostatni zapisek z genewskiego kalendarza brzmi: "deska czy góry?". Genewa daje taką możliwość.
Wybrał góry.
Jest pewien wyraz, którego w opowieści o autorze "Ostatniej szychty" unikają jego najbliżsi. Patos. Zazula, podobnie jak Kelus, nie znosił patosu. Poezja bogoojczyźniana, z drutem kolczastym i pękami krzyży wyrastającymi spośród syberyjskich śniegów była mu obca. Wybierał ironię, mocne słowo. Nawet jego przydomek - Jaśko - brzmi swojsko i mało poważnie.
Siedzą przy stole zasłanym pękatymi albumami.
Pani Magdalena, przez przyjaciół nazywana Myszką. Zdecydowana, silna kobieta. Niechętna mitologizowaniu postaci męża i dawnych historii. Owszem, przepisywała na papierze bibułkowym zakazane piosenki i wiersze, przechowywali w domu papier dla nielegalnych oficyn. Ale nie zamierza wcale ukrywać, że w PRL-owskiej rzeczywistości stworzyli wspólnie z przyjaciółmi prywatną niszę, a w niej miejsce na śmiech, wódkę, szaleńcze imprezy w górach, "darcie ryja" na Rusinowej Polanie, dziesiątki nocy spędzonych przy ogniskach w Borach Tucholskich.
Stworzyli środowisko "bacowników", które w drugiej połowie lat 70. i 80. hucznie wędrowało przez szałasy pasterskie w Gorcach. Zachowało się zdjęcie z juvenaliów '76, gdzie student trzeciego roku fizyki Zazula w afrykańskiej koszuli i dżinsach ciągnie przez Rynek dwukółkę z zainstalowanym na niej namiotem. Z namiotu wygląda uradowana Myszka z rocznym dzieckiem. Nad nimi transparent "Małżeństwo studenckie szuka mieszkania".
Dwoje dzieci: Maja, polonistka, rocznik 1979, i Michał, starszy o cztery lata, dziennikarz radiowy. Harcerze, miłośnicy gór. Trzeźwe spojrzenie, bez nadmiaru dramatycznej mitologii. Owszem, Jaśko napisał "Szychtę" i kilka innych dobrych tekstów o stanie wojennym. Ale nie był bardem narodowym. Większość tekstów to piosenki ogniskowe, z brzydkimi wyrazami, napisane szybko, ku uciesze przyjaciół. Nie ma powodu, by wtykać na siłę krzyże pomiędzy sarkastyczne zwrotki, takie jak z "Hymnu Bacowniczej Grupy Operacyjnej":
Strajkowy ponoć w kraju spazm
Hej, viva anarchia!
Jak suchy kondom reżim trzasł
Rozkłada się Partia
Gdy nie ma w kraju rządzić kto
Oddajcie władzę BGO!
Ho, ho, ho, ho, ho, ho, ho!
Władza w ręce BGO!
Czy Bacowniku znasz swój cel
A chuj nam Siwak!
Gorzałki smak i śniegu biel
Idea prawdziwa!
albo autoironiczne zwrotki "Samby":
Może mnie poleją wodą
I w tym punkcie mają słuszność
Bo pierwszego na pochodach bywa duszno
Może mnie rozproszą gazem
I pogonią po osiedlach
Jakby zgadli, że nie znoszę dużych zebrań
Będą gonić w ciężkich butach
Z Nowej Huty do starówki
A ja włożę swoje lekkie tenisówki
By za bardzo się nie zmęczyć,
Dam się złapać, oczywiście
I zaśpiewam: przylej, chłopcze, masochiście!
Wojciech Słomiński, krakowski fizyk, jeden z najbliższych przyjaciół Jaśka: Myśmy byli grupą prześmiewców, a on szczególnie. Nieprawdopodobne poczucie humoru, ostre, bardzo szybkie. To się przekładało na nasz stosunek do życia. Na niechęć do martyrologii na przykład.
Radio Lęk
Patosu jednak do końca uniknąć się nie da. Wskazuje na to już pseudonim wybrany przez Zazulę, którym podpisywał część tekstów. Pod własnym nazwiskiem nie chciał występować, bo groziło to więzieniem. Nazwał się Jakub Broniec. Pseudonim Broniec nosił jego wujek - Leszek Guza, członek Szarych Szeregów, za działalność konspiracyjną w 1944 rozstrzelany w Krakowie przez Niemców przy ulicy Lubicz.
"Ostatnia szychta" o drucie kolczastym i użyciu broni nie opowiada, ale tekstem do śmiechu z pewnością nie jest. Szarpie najczulszą strunę narodowych traum.
Słuchając piosenki po raz kolejny, jej spokojnego, jakby usypiającego rytmu, zaprawionego ironią głosu Kelusa, każde z tej trójki ma inne wspomnienia.
W przebłyskach pamięci Mai czułe dźwięki nie pobrzmiewają. Z najwcześniejszego dzieciństwa zapamiętała kolorowy, wesoły czas, szczęście, zabawy z rodzicami. Lepiła zwierzątka z plasteliny. Żyrafę, pieska, kotka. Wymyśliła także zwierzaczka o imieniu ZOMO.
Magdalena Zazula: Smutek i jakaś porażająca rozpacz, które biją z "Ostatniej szychty", są dla mnie oczywiste. Strajk w "Piaście" śledziliśmy z przerażeniem. Nikt nie wiedział: będą strzelać czy nie? Zabiją jak w "Wujku" czy odpuszczą? Będzie masakra?". Siedzieliśmy co wieczór do późna przy radiu, słuchając kolejnych doniesień. Baliśmy się po prostu oboje. To był naprawdę zły, ciemny grudzień. Widzę do dzisiaj te noce.
Radio lęków nie rozwiewało. Żeby wyciągnąć strajkujących spod ziemi, władze przywoziły pod kopalnię autokarami specjalnie wynajęte "płaczki" - kobiety, które łkały do mikrofonów, błagając mężów o zakończenie protestu. Po latach okazało się, że milicja i wojsko przygotowały szczegółowy plan pacyfikacji kopalni, z użyciem broni palnej. Górników uratowała decyzja o zejściu pod ziemię.
- Tak, były "płaczki", ale były też prawdziwe żony i matki górników. Ich rozpacz była autentyczna, czuliśmy autentyczny dramat w tamtych relacjach - wspomina Magdalena Zazula.
Zazulowie mieszkali wtedy przy ul. Rzeźniczej, w samym centrum przemysłowej dzielnicy, pomiędzy fabryką opon, zakładami mięsnymi i wielką fabryką czekolady. Zapachy się mieszały, czasem lepiej było nie otwierać okna. Michał pamięta, że z tego okna miał widok na taśmę produkcyjną po drugiej stronie ulicy. Taśmą sunęły czekolady i wyroby czekoladopodobne. Marzenie. Więc przypomina mu się tamten obrazek, małe dziecko, które z otwartą buzią patrzy na niedostępne słodkości. Potem w tym oknie palili świeczki na znak pamięci o zabitych górnikach.
I jeszcze jeden obraz: początek stanu wojennego, zomowcy legitymują ludzi pod Barbakanem. Rodzice przenoszą akurat bibułę, więc wpychają mu ją pod dziecięcą kurteczkę.
Michał Zazula: Bałem się, że mnie zamkną do więzienia. To nie jest najmilsze wspomnienie.
Z życia człowieka przyzwoitego
Zazula wsiadał więc tamtej zimy w 208, jeździł na drugi koniec miasta, do Instytutu. Wcześniej zakładał tam zakładową "Solidarność".
W grudniu 1981 na dachu jednego z budynków wymalowali czerwoną farbą wielki napis "Solidarność", żeby pasażerowie samolotów schodzących do lądowania na Balicach wiedzieli, że jest, żyje i nie dała się pokonać.
Potem w portierni Instytutu podłożył górniczy kask, z wybitym symbolem związku. Żeby ludzie pamiętali.
Podczas procesu związkowców z Centralnego Ośrodka Badawczo-Rozwojowego Urządzeń Chemicznych i Chłodniczych siedział z kolegami w pierwszej ławie w sądzie. Notowali każde słowo. Żeby uniemożliwić fałszerstwa.
Magdalena Zazula prosi, żeby podkreślić to jak najmocniej: nigdy nie mieli poczucia wielkiej misji. Ani ona, ani Jaśko. Po prostu starali się żyć normalnie.
Pewnie z tego pragnienia normalności rodził się też brak agresji Zazuli wobec szeregowych przedstawicieli tamtego systemu. Miał specjalną przepustkę, więc wracał z pracy późno w nocy, nieustannie legitymowany przez patrole.
Magdalena Zazula: nie było w nim złości. Rozmawiał z nimi jak z normalnymi ludźmi. Ten spokój został mu do końca. Po '89 roku nie widział potrzeby babrania się w przeszłości, rozliczeń, wsadzania do więzień. Był zdania, że trzeba wspólnie iść do przodu.
Wojciech Słomiński: Myśmy w ogóle na stan wojenny patrzyli jak na zjawisko z gatunku farsy, ciesząc się, że nie żyjemy w czasach stalinowskich. Żaden z naszych najbliższych przyjaciół nie zginął, żaden nie został skatowany. Może stąd ten spokój i brak patriotycznych uniesień.
Że ta groteskowa rzeczywistość była nie do zniesienia, świadczy kapitalny, pełen sarkazmu tekst "Prywatne obowiązki" z 1983 roku, pozornie lekki, ale zakończony jednoznaczną puentą:
Kocham swoją robotę i wytarte me spodnie
Kocham nawet uboli, co mnie może szukają
Jeszcze kilka miesięcy, jeszcze kilka tygodni
Jeszcze trochę w tym Piekle
- nim się sprzedam do Raju
Dołożył swoją cegiełkę
Jan Krzysztof Kelus widział się z Zazulą dwukrotnie. Pierwszy raz zaraz po tym, jak wyszedł z Białołęki. Zazula jeździł wtedy do pracy w podwarszawskim Świerku.
- Przyszedł w odwiedziny - wspomina autor "Elegii grudniowej". - Powiedziałem, żeby się nie przedstawiał, bo w mieszkaniu jest podsłuch. A za drugim razem gadaliśmy o jego planowanym wyjeździe. Miał dylemat, czy wyjechać, czy zostać na miejscu.
Zazula w "Pożegnaniu z J.K.K." tak opisywał to spotkanie:
Więc mówisz o pociągu
Bez "Warsu", w oknach deski
I przyjdzie Ci wybierać
Rosyjski czy niemiecki
Odpowiedź masz gotową
Że jednak Portofino
Gdy jako drugą stację
Podano ci Kołymę
W 1984 całą rodziną wyjechali do Niemiec - Zazula otrzymał prestiżowe stypendium Międzynarodowej Agencji Atomistyki. Potem Francja, Szwajcaria, kolejne stopnie kariery. Wracali przy każdej możliwej okazji, na święta, wakacje. Po 1989 przyjeżdżał specjalnie na wybory.
Przez wiele lat autor słów do "Ostatniej szychty" pozostawał nieznany. Kelus był przekonany, że Broniec wyemigrował i słuch o nim zaginął. Jego dzieci nie wiedziały, że na ogniskach śpiewają piosenki taty. Zaś Broniec nie pchał się na afisz - miał swoje naukowe zajęcia, rodzinę, podróże.
Nigdy w życiu nie udzielił nawet wywiadu.
Michał Zazula: to nie było w jego stylu, żeby stawać na pomniku i żądać wyrazów uszanowania. Myślę, że patrzył na siebie bardzo trzeźwo, dlatego nigdy nie próbował kreować się na gwiazdę, nawet gdy już było można. Dla mnie ojciec jest człowiekiem, który dołożył swoją cegiełkę do wielkiego muru. I za to jestem z niego dumny.
***
Ostatnia szychta w KWK "Piast"
Wyjeżdżajcie już chłopcy od Piasta,
Pora chłopcy opuścić tę dziurę,
Baby płaczą, napiekły Wam ciasta,
Złota klatka uniesie Was w górę
Wyjeżdżajcie, już szychta skończona,
Pielęgniarki i lekarz są w szatni.
Porozwożą Was "suki" po domach,
Mają wszystkich. Wasz szyb był ostatni.
Pan pułkownik wyciągnie sam rękę,
Gdzieś w kantorku bulgoce już czajnik,
Żona z Wujka ma czarną sukienkę,
A poza tym jest wszystko normalnie.
Śpijcie w domach spokojnie do rana,
Nikt nie będzie się z Wami targować,
Jutro druga pojedzie w dół zmiana.
Trza fedrować! Fedrować! Fedrować.
Ze dwudziestu nie wróci górników,
Pięciu zniknie, czterech stanie przed sądem,
Trzech oplują w wieczornym "Dzienniku",
Dwóch jest nie stąd. A reszta? Jest z rządem.
Ład i spokój, i praca na górze,
Pojedyncze są jeszcze przypadki...
Wolny kraj. Co Was trzyma w tej dziurze?
Czas się zbierać, czas wchodzić do klatki"
Tekst: Jan Michał Zazula-Jaśko,
Muz: Jan Krzysztof Kelus
***