Solidarność to znaczy razem

Polska Wiosna za Atlantykiem - refleksje Jerzego Surdykowskiego


Kiedy wiosną 1988 roku niespodziewanie wybuchły strajki najpierw w Nowej Hucie, potem w Stoczni Gdańskiej, ja sam beztrosko byczyłem się w Ameryce pracując w nieistniejącym dziś "Nowym Dzienniku", największej polskiej gazecie ukazującej się poza granicami kraju. Tylko tak - prócz pisania dla prasy podziemnej i czasami dla "Tygodnika Powszechnego" (o ile cenzura puściła) - mogłem wtedy uprawiać swój zawód. Pewnej soboty wraz z przyjaciółmi z redakcji wybrałem się na atlantycką plażę Johns Beach na Long Island, nieco ponad godzinę jazdy od Nowego Jorku. Pogoda była słoneczna, fala spora, woda jeszcze zimna, lecz - jak to w weekend - ludzi sporo. Pewnie dlatego latał nad nami samolot ciągnąc napis "Polish Spring". To nas Polaków-emigrantów zelektryzowało: przecież to "Polska Wiosna", ta z dawna oczekiwana po narzuconej przemocą nocy jaruzelskiej, która wreszcie będzie "nasza"! Ostudził nas któryś z rodaków lepiej zorientowany w realiach: "to reklama wody gazowanej, której źródła znajdują się w stanie Maine, a których pierwszy właściciel zafascynował się powstaniem bodajże listopadowym".

No i tyle. Ale na demonstrację pod konsulat (wtedy jeszcze PRL-u) poszliśmy. Nie były to już wielkie zgromadzenia jak w pierwszych dniach stanu wojennego, kiedy Polska tkwiła w sercach i umysłach całej Ameryki. Ot, paru znudzonych gliniarzy pilnowało zamkniętych na wszystkie spusty wrót pałacyku przy Madison Avenue, a nie więcej jak paruset zgromadzonych wrzeszczało: "Lech Wałęsa! Precz z komuną!". Z pierwszego piętra filmowali nas nieco wystraszeni SB-cy. Nigdy, przenigdy nie przypuszczałem wtedy, że już za dwa lata znajdę się w środku tego budynku jako konsul generalny - już nie PRL-u - i będę świadkiem niechlubnego wyjazdu tychże SB-ków.

Jeszcze jesienią tegoż 1988 roku w wydawanej właśnie przez "Nowy Dziennik" książce "Duch Rzeczpospolitej" (potem wyszła w wolnej Polsce) napisałem najgłupsze chyba w mojej pisarskiej karierze zdanie stwierdzające, że ja już chyba nie dożyję upadku komunizmu, ale moje dzieci na pewno. Jeszcze w tym samym czasie złożyłem podanie o stypendium Wilsona, które sprawiłoby, że następny rok też spędziłbym w USA. Ale proces zapoczątkowany przez garstkę najdzielniejszych "Hutasów" już się toczył, już przemieniał świat. Wiosna 1989 była nasza!

Na szczęście stypendium nie dostałem i w Sylwestra 1988/9 wylądowałem w Warszawie. Wiwat amerykańska biurokracja! Przecież także ona nie przedłużyła mi wizy w 1979 roku i tylko dzięki niej wróciłem wtedy do Polski zaledwie dwa tygodnie przed wybuchem epokowego Sierpnia.

Jerzy Surdykowski