Grudzień 1981
10 grudnia dostałem informację, że na posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” mamy do Gdańska polecieć samolotem. Chyba do dziś nie wyrzuciłem tego biletu… To było olbrzymim zaskoczeniem, bo związek bardzo skąpił na nasze delegacje, a loty były dużo droższe od pociągu. Była nas szóstka - region Małopolska miał tylu przedstawicieli w KK. Jak pamiętam, polecieli wszyscy. Ja, jak zawsze, trzymałem się śp. Stefana Jurczaka. Jeszcze od czasów wyborów do KK w słynnej hali Olivii. Na ogół mieszkaliśmy razem, kwaterowali nas nie według dzisiejszych standardów, ale w pokojach wieloosobowych. Pozostał mi w pamięci, na zawsze, obraz Stefana, który potrafił zapomnieć o ruchu i gwarze współmieszkańców i wyciszony, skupiony, na kolanach modlić się każdego wieczoru. Po raz pierwszy widziałem takie spontaniczne zachowanie dorosłego człowieka, nie mające nic wspólnego z religijnością na pokaz, a wypływające z jego najgłębszej potrzeby.
Lecieliśmy normalnym, rejsowym samolotem. Trzęsło okropnie. O którejś godzinie załoga poinformowała, że właśnie mijamy Warszawę, chwilę potem, że jesteśmy już nad Gdańskiem. Trzęsło jeszcze bardziej i nagle informacja - prawdziwa? fałszywa? - że warunki są zbyt trudne dla lądowania, więc wracamy do Warszawy. Dalszy ciąg podróży odbyliśmy pociągiem, detali zupełnie nie pamiętam.
Następny obraz, który dobrze utkwił mi w głowie, to nasza wędrówka ulicą Monte Cassino w Sopocie, w piękną, ośnieżoną noc. W czasie tego marszu odsłonił nam się zjawiskowo piękny widok na plażę, na niej Grand Hotel i w tle Bałtyk. Zapamiętałem to jako jeden z najpiękniejszych widoków w życiu - sceneria światła, śniegu, dachów, odrealniony, bezludny krajobraz nocy, miasta i morza w tle.
Zaszokował mnie widok kompletnego odludzia, na jakim położony jest (wtedy był) sopocki Grand Hotel gdzie po raz pierwszy w historii posiedzeń KK mieliśmy być zakwaterowani. Podczas wcześniejszych posiedzeń KK, a były średnio co dwa tygodnie, nocowaliśmy zawsze w obskurnym hotelu naprzeciwko dworca głównego w Gdańsku. Zbitka myślowa nienaturalnego luksusu pobytu w Grand Hotelu z tym obrazem kompletnego odizolowania tego obiektu od miasta nasunęła mi wtedy refleksję, że coś w tym wszystkim jest podejrzanego. I to nie jest projekcja następnych lat, już po wiedzy o tym, co się stało. Tej pierwszej nocy wyboru już nie miałem, ale pomyślałem, że nie wolno wchodzić w tę pułapkę.
Hotel pamiętam jako luksus, chociaż mniejszy niż się spodziewałem. Było dosyć gwarno, sporo ludzi. Śniadania tam nie mieliśmy, zawieziono nas do gdańskiego „Heweliusza”. Nie odbiegało ono od skromnego, żeby nie powiedzieć przaśnego, standardu jaki obowiązywał w NSZZ „S” - pół jajka na talerzyku, polanego sosem czy majonezem. Nie lubiłem tego „dressingu” i pracowicie ściągałem łyżeczką, żeby mieć te pół jajka do chleba.
Obrady mieliśmy w słynnej hali bhp w Stoczni Gdańskiej. Z pierwszego dnia pamiętam tylko obraz sali, z popiersiem Lenina obróconym do nas tyłem. Prezydium Komisji z Wałęsą na czele, siedzące na podwyższeniu, z tym Leninem w tle, z co najmniej jednym - a może więcej? teleksów, brzęczących bez przerwy.
Drugą noc spałem już w Gdańsku, w tym hotelu do którego nas oficjalnie nie wpuszczono. Pod pretekstem, że tam miał być zjazd kajakarzy. Jednak śladów kajakarzy tam nie spotkałem, były wolne miejsca. W miarę dobrze pamiętam drugi dzień obrad. Sceneria podobna - Lenin tyłem, prezydium przodem, teleksy. Tematyka? Na pewno nic, co nawiązywałoby do kroków zabezpieczających wobec dającego się wyczuć napięcia, zagrożenia. Tematyka dotyczyła takiej spokojnej pracy organicznej w związku, wynikającej z założenia przyjętego w kręgach przywódczych, że nadal obowiązującą drogą postępowania jest szukanie porozumienia - poprzez naciski, ale i ustępstwa. Tylko to do końca wydawało się realne. Pamiętam znakomite wystąpienie Frasyniuka, równie ciekawe, może bardziej wojownicze, Modzelewskiego.
Niektóre z informacji przychodzących teleksami Wałęsa odczytywał - świadczyły o ewidentnej mobilizacji drugiej strony, jakiś ruchach wojsk. Robiła się już 1 albo 2 w nocy, przyszedł jeden z sygnałów, że coś się dzieje w samym Gdańsku, wyciągają z domów działaczy lokalnych.
Wychodząc zapamiętałem grupę naszych ekspertów, którzy byli z nami do samego końca - Lipińskiego, Michnika, Olszewskiego - było ich na pewno więcej. Czekały na nas autokary, które miały odwieźć wszystkich do sopockiego Grandu. Koledzy powsiadali, a ja zgodnie ze swym postanowieniem nie. Poszedłem na dworzec główny, z myślą żeby dojechać do Słupska - miałem stamtąd prośbę o mediację w konflikcie między lokalnymi działaczami. Myślałem też, że jeśli jest tak niebezpiecznie, to jazda na Kraków jest być może jazdą w paszczę wilka. I tak chodziłem po tym dworcu, czekając na jakiś pociąg w kierunku Słupska. Nie byłem sam - podobnie krążył Zbyszek Bujak i jeszcze ktoś z naszej KK. Poza tym żadnych milicjantów, nikogo. Przyjechał wreszcie pociąg. Po dach był zapełniony poborowymi, nie udało mi się do niego wsiąść. Przyjechał następny - jeszcze bardziej przepełniony, też nie wsiadłem. Jak my wszyscy wtedy, byłem obwieszony znaczkami solidarności, obydwie klapy. Zawsze chodziłem rozchełstany, więc były widoczne. Wymyśliłem, że zaczepię kolejarzy, bo wśród nich na pewno są związkowcy. Znalazłem ich w lokomotywie pod parą - powiedzieli, że mają jechać, ale tylko do Gdyni. Pomyślałem, że byle dalej od Gdańska i pojechałem. W Gdyni w poczekalni było weselej, występowali jacyś akrobaci. Skąd się wzięli, kim byli - nie wiem. Już świtem wsiadłem do pociągu, wreszcie pustego, i nim dojechałem chyba do Kołobrzegu. A może Koszalina? - nie pamiętam.
Wyszedłem z pociągu wprost na dywizję pancerną wojska, która w pełnym szyku, z chrzęstem, jechała w kierunku Gdańska. Tak się dowiedziałem, że mamy stan wojenny i jestem ścigany. Pomyślałem, żeby dotrzeć do związkowców z lokalnej służby zdrowia, to oni mi pomogą. I rzeczywiście, zaopiekowali się mną. Na raty zostałem odwieziony najpierw do Poznania, a potem w końcu, do Krakowa, gdzie dotarłem 16 grudnia. W tej mojej podróży okazało się, że nasze pokolenie, nieświadomie i niechcąco, przyswoiło od rodziców sporą wiedzę o zasadach konspiracji. Na przykład, że idący samotnie mężczyzna zostanie wylegitymowany przez rozmaite patrole szukające uciekinierów, a para w objęciach raczej nie. I dlatego eskortowały mnie kobiety - koleżanki lekarki, pielęgniarki.
Nim w Krakowie wysiadłem z przedziału, pasażer siedzący naprzeciwko mnie, podpowiedział, żebym się dokładnie zapiął i zasłonił te wszystkie znaczki solidarnościowe, które ciągle miałem w klapie. Tak zrobiłem i przez kładkę nad ulicą Lubicz dotarłem do swojej kliniki na Kopernika.
A tam, w kawiarence w podziemiach, pod dowództwem śp. Doktora Janusza Kutyby urzędował sztab strajkowy naszego szpitala i Akademii Medycznej. Postulatem tego strajku było przede wszystkim wsparcie strajku Nowej Huty - byliśmy po Hucie największym zakładem pracy w Krakowie. O dziwo, jednym z postulatów było … uwolnienie członka Komisji Krajowej, Kolegi Marchewczyka. Który to nagle, we własnej osobie się pojawił. Koledzy z mojej macierzystej kliniki wykorzystali moment mojego powrotu by się pochwalić, że właśnie ostatni z nich oddali swoje legitymacje partyjne.
Nie poszedłem do domu. Uznałem, że jak mają mnie wziąć to ze szpitala, na oczach pacjentów i personelu. Zaczęło się moje „samointernowanie” w klinice, ale to już oddzielna opowieść.
Jacek Marchewczyk, oprac.krm
Przypis krm: W tych pierwszych dniach stanu wojennego w naszym Instytucie Chemii UJ ktoś przyniósł bardzo pokrzepiającą na duchu opowieść - o tym, że KK była przygotowana na taki scenariusz i kilku członków z każdego regionu miało opracowane drogi ewakuacji z Gdańska. I na przykład ktoś z Małopolski jak po sznurku, bez problemów wrócił do Krakowa. Żadne nazwiska oczywiście nie padły. Gdy później poznałam Jacka i jego wersję wydarzeń miałam dwie refleksje: że ówczesny przepływ informacji z ust do ust był stosunkowo wiarygodny i że potrzebujemy miejskich legend. Szczególnie w trudnych czasach.



